|
KONKURS LITERACKI 'LEGENDA Z MOKRADEŁ" ROZSTRZYGNIĘTY
Dawno, dawno temu......
kiedy
na świecie nie było jeszcze telewizorów a wnętrza domostw
rozświetlane były jedynie słabym światłem świec i kaganków,
ludzie zbierali się wieczorami aby opowiadać sobie klechdy,
podania i baśnie. W ten sposób legendy były wiecznie żywe.
Przekazywane z pokolenia na pokolenie opowiadały o dawnych
czasach, o przodkach, o starych drzewach, kamieniach itp., itd.
Niektóre legendy znane były na terenie całego kraju, inne tylko w
określonych regionach. Również rejon rozlewisk przy ujściu Warty
do Odry posiadał niegdyś swoje legendy. Niestety, pamięć o nich
zanikła wraz z wyprowadzeniem się z tych terenów jego dawnych
mieszkańców – Niemców.
Nasz konkurs literacki skierowany był do wszystkich tych, którzy
interesują się historią, lubią czytać dawne opowieści,
charakteryzuje ich bogata wyobraźnia, a na dodatek posiadają
zdolność przelewania na papier wymyślonych przez siebie
historii. Jury, które obradowało w ubiegłym tygodniu, nie miało
lekkiej pracy. W obradach uczestniczyli pracownicy PN „UW”,
pedagog a zarazem polonistka i dziennikarz Radia Zachód –
Agnieszka Dobosiewicz, autor bajek i dziennikarz Gazety
Wyborczej – Władysław Wróblewski oraz historyk, regionalista -
Józef Piatkowski. Spośród prac, które wpłynęły na konkurs,
należało wybrać tą, której czytanie „wciąga”. Powinna być
napisana lekkim piórem i nie mogła być zbyt długa. Legenda
musiała też oczywiście nawiązywać do autentycznych wydarzeń czy
postaci historycznych.
Po
długich i burzliwych naradach jurorzy postanowili przyznać
następujące nagrody:
- I miejsce dla Natalii Staszak, będącej jeszcze uczennicą III LO
w Gorzowie
- II miejsce dla Bogusławy Mróz – studentki Ochrony Środowiska
pochodzącej z Podkarpacia
- III miejsce dla Jacka Bogdana, który również jest uczniem III
LO w Gorzowie
Dodatkowo przyznano 2 wyróżnienia:
- dla Doroty Grobelnej – za bogatą wyobraźnię, oryginalność oraz
znajomość flory PN „Ujście Warty”;
- dla Bogusławy Mróz za użycie pięknego, stylizowanego na
staropolski języka.
Poniżej zamieszczamy najlepsze legendy. Może ich lektura zachęci
Państwa do napisania własnych klechd?
I
miejsce - Słowia i Kornel Natalia Staszak
Dawno, dawno temu, wtedy gdy Fryderyk Wilhelm na ziemiach pruskich
panował, żyła para kochanków: Słowia z Borneo i Kornel z Malty -
oboje piękni i młodzi. Pewnie słuch by o nich zaginął, gdyby nie
ptaki... A było to tak...
Słowia była córką rybaka, znaną w całej okolicy ze swego daru:
głos miała piękny, jak śpiew słowika. Każdego dnia, gdy słońce
zachodziło wychodziła nad brzeg Warty i śpiewała. Dźwięk jej
głosu dosięgał odległych osad, miast, lasów, bagien, zwołując
ptaki z całej okolicy. Jej ukochany od świtu do nocy pracował
przy budowie wału. Ubogi był poczciwiec, lecz urodziwy
niezwykle. Zawsze, gdy słońce z ziemią uściskiem czułym się
splatało, słyszał głos swej wybranki. Nadzieja wtedy i chęć do
życia ponownie się w nim budziły.
Pewnej nocy, jak zwykle to bywało, Słowia na brzeg rzeki się
udała. Myśląc o swym Kornelu ręce rozpostarła i śpiewać poczęła.
Ptaki pieśnią oczarowane w mgnieniu oka u jej stóp się znalazły.
I słuchały... słuchały... Słuchała także Podwarcianka - zjawa na
dnie rzeki mieszkająca. Zachwycona głosem Słowii zapragnęła, by
ta śpiewała tylko dla niej – dzień i noc. Zaczaiła się w mroku i
na dno rzeki biedną dziewczynę porwała. Ptaki z rozpaczy
przeraźliwe odgłosy wydawać zaczęły - jakże straszne i
rozpaczliwe! Usłyszał je Kornel, porzucił swą pracę i
przestraszony, co sił w nogach na brzeg prędko pobiegł. Jednak,
gdy dotarł, Słowii nie ujrzał. Przy brzegu tylko jej wstążka
leżała. Gdy ten podnieść ją chciał, coś niezwykłego się stało: w
górę ją nagły wicher porwał i na rzekę rzucił, a ta, jakby na
rozkaz dany koryto swe na kształt wstążki owej zmieniła. Z
najdalszych stron świata ptaki się zleciały, by hołd dziewczynie
oddać. A Kornel? Z rozpaczy za ukochaną do rzeki się w tę noc
rzucił.
Szukano ich potem lat wiele, lecz nigdy nie znaleziono. Ptaki na
miejscu tragedii pozostały, by pamięć o kochankach nie zginęła
na wieki. A tak wiele ich było, że na ich siedliskach przepiękny
park utworzono. Podobno do dzisiaj o zachodzie słońca słychać
tam śpiew dziewczyny, a w jego tle płacz Kornela.
II
miejsce - Gościniec do Cozsterine Bogusława Mróz
Razu pewnego żył sobie książę wielkopolski o wdzięcznym imieniu
Władysław. Był on niezwykle dumny, kłótliwy i arogancki. A, że
urody Pan Bóg mu nie poskąpił, wielkie miał też wzięcie u
białogłów.
Pewnego dnia postanowił wybrać się do Kostrzyna, warownego grodu
leżącego nad Wartą, o którym powiadano, że jest niezdobyty, gdyż
bronią go wodne uroczyska i czary. Jak zadecydował, tak też
uczynił.
Jechał tedy Władysław gościńcem z niewielką świtą przez wsie i
miasteczka. Wokół raz rozciągały się pola, to znów gęste lasy.
Wysoko na niebie świeciło słońce, wiatr rozwiewał płowe włosy
księcia, wypoczęte konie ochoczo kłusowały. Troski książęce
krążące nad jego głową, niczym czarne chmury powoli się
rozwiewały. A miał Władysław ich sporo. Niemalże wszystkie zaś
obracały się wokół osoby stryja - Władysława Laskonogiego, na
którego dworze wychowywał się po śmierci ojca - Odona. Stryj ów
przejął rządy w jego imieniu nad południową Wielkopolską. Po
osiągnięciu pełnoletniości przez księcia nie przyznał mu
należnej ojcowizny, co stało się przyczyną zbrojnego konfliktu
między nimi. Całe lata upływały Władysławowi na szukaniu
popleczników, intrygach i walce o spuściznę po ojcu.
Słońce chyliło się ku zachodowi, barwiąc niebo krwawymi łunami.
- Zły to omen- ozwał się do księcia Przemkojego wierny giermek
wskazując na niebo.
- Głupiś - odrzekł mu książę- Patrz widać już gród.
Istotnie na horyzoncie widniały wartownie Cozsterine. Choć cały
gród zbudowany był z drewna, najeżone ostrymi palami ostrokoły
sprawiały groźne wrażenie. Nad bramą z grubo ciosanych bali
wybudowano dwie strażnice ze spadzistymi dachami, krytymi
trzciną. Dostępu do grodu, niemalże z każdej strony, broniła
woda. Warta wybrała to miejsce na spotkanie z Odrą i rozlewała
się tu szeroko, zwłaszcza w czasie wiosennym. Wokoło ciągnęły
się przepastne bagna, mokradła, moczary, w których łacno można
było zagubić drogę. Zapadał zmierzch, znad wody unosiła się
mgła, która z każdą niemal chwilą stawała się coraz bardziej
gęsta. W nadbrzeżnych łozach kląskały słowiki, rechotały żaby,
to był ich czas. Naraz wjechali do otulonej mgłą wioski. Stała
tam karczma, z której rozbrzmiewały dźwięki muzyki, z okien
dobiegał gwar. Kiedy ją mijali w drzwiach pojawiła się
dziewczyna cudnej urody. Miała włosy koloru miodu związane w dwa
warkocze, pełne usta koloru malin i śnieżną cerę. Książę nie
mógł oderwać od niej wzroku. Skinęła na niego ręką i rzekła,
uśmiechając się przy tym ujmująco:
- Zapraszam jaśnie panów do naszej skromnej gospody. Miejsca i
spyży u nas pod dostatkiem- po czym uchwyciła uzdę konia, który
zarżał przeraźliwie, cofając się przy tym, jakby chciał uciekać.
Władysław, na nic nie bacząc zeskoczył z konia.
- Nie będziemy po ćmoku, jak jacy rabusie do grodu wjeżdżać-
rzekł- Przenocujemy tutaj.
Zaiste niczego im nie żałowano. Piwa i mięsiwa wszelakiego dostali
w bród. Gdy już nasycili swój głód, Władysław zaczął pilnie
rozglądać się za dziewczyną, ale zniknęła mu z oczu. Naraz
dostrzegł ją jak wychodzi z gospody. Nic nie mówiąc podążył za
nią. Raz tylko się obróciła, jakby upewniając, że za nią idzie,
uśmiechając przy tym kusząco. Gdy ostatnie chałupy zniknęły,
przystanęła. Panowała cisza, a mgła wokół stawała się gęsta
niczym mleko.
-Jak ci na imię?- zapytał dziewczynę.
Spojrzała na niego błyszczącymi oczami
- Wolałbyś książę tego nie wiedzieć...- szepnęła mu do ucha.
Władysław, jak oczarowany złożył na jej ustach pocałunek. Zaraz
jednak odskoczył niczym oparzony. Oto piękna twarz w mgnieniu
oka zmieniła się nie do pisania. Gładka skóra stała się szorstka
i pomarszczona, pokryta brodawkami, niby u ropuchy. Całą postać
okrywały łachmany. W nozdrzach czuł zapach mułu i wodnych
roślin.
- Nie uciekniesz- zaskrzeczał głos tuż obok- dzikie oczy
wpatrywały się w niego natrętnie.
Wiedział już z kim ma do czynienia. Była to niechybnie Odmienicą.
Chwycił ją za szyję, wyszarpnął swój miecz i chciał ją nim
przebić, ale naraz zaczęła szybko się zmieniać, a to w żabę, a
to w piskorza, trzymał ją jednak mocno w garści. Wiła się mocno
i skrzeczała, w końcu przemieniła się w węża, plunęła mu
paskudną mazią w usta i uciekła. Władysław zaraz starł
paskudztwo, ale wciąż czuł w ustach jego okropny smak.
Zaczynało świtać. Książę ruszył czym prędzej na poszukiwanie swych
towarzyszy, ciągle plując. Spali oni pod kępą łozy na miękkim
posłaniu z kostrzewy. Nieopodal pasły się ich konie. Karczma i
wioska zniknęła...Szybko zaczął ich budzić. Żaden z nich nic nie
pamiętał.
- Tfu! Na psa urok! Moja noga nigdy nie stanie w Kostrzynie- rzekł
książę.
Nad mokradłami wiatr rozwiewał mgłę. W stronę małej wysepki płynął
cicho śmiejąc się zaskroniec. Minął rok, a książę jak zaczął
pluć, tak nie mógł przestać. Za swymi plecami zaczęto zwać go
Plwaczem. Bez wahania nadał Kostrzyn templariuszom w nadziei, że
ich obecność wystraszy wodne stwory.
A co na to istoty zamieszkujące mokradła wokół Kostrzyna? Było im
to jak najbardziej obojętne.
Nota
historyczna
Władysław ( ur. ok. 1190, zm.5. czerwca 1239) był jedynym synem
księcia wielkopolskiego Odona i księżniczki halickiej
Wyszesławy. Przydomek Plwacz występuje już w źródłach
XIII-wiecznych i nie wiadomo, czy był spowodowany jakąś chorobą
księcia, czy też być może złymi manierami syna Odona. Drugim
przydomkiem używanym już w źródłach mu współczesnych jest
przezwisko urobione od imienia ojca — Odonic, które nie wiadomo
czemu utrwaliło się w błędnej językowo formie, zamiast
poprawnego Odowic. W 1232 r. nadał Kostrzyn templariuszom.
III
miejsce - Legenda o Debrze i Wartoszu Jacek Bogdan
Dawno, dawno temu za niepamiętnych czasów, w miejscu gdzie dziś
potężna Warta łączy swój bieg z jeszcze potężniejsza Odrą, żył
sobie pewien rybak imieniem Wartosz. W owych czasach była to
niezwykle urodzajna kraina słynąca także z pięknego jeziora
Debra. Pewnego wiosennego dnia Wartosz, który przeważnie
zarzucał swoje sieci w wody Odry, postanowił wybrać się na połów
nad jezioro Debra.
Stanąwszy na brzegu ujrzał postać kobiecą unoszącą się wysoko nad
powierzchnią wody. Zawołał do nieznanej istoty, lecz kiedy ona
zwróciła się w jego stronę, zląkł się wielce i począł uciekać.
Podczas ucieczki jednak zgubił drogę w lesie i potrzebował
pomocy, wtedy nadeszła owa niewiasta i wskazała mu drogę
powrotną. Była to Debra, Pani Ptactwa wszelkiej okolicy.
Towarzyszyły jej zastępy dzikich gęsi oraz zbrojny oddział orli.
Kobieta była niezwykłej urody, szyja jej długa niczym łabędzia
przy czym bardzo zgrabna, oczy przenikliwe i duże świeciły jak
nocą puchaczowi, natomiast kolor jej włosów był czarny niczym
krucze pióra. Odziana była Pani w płaszcz z łabędzich piór
lśniący w słońcu zupełnie jak srebro. Uczucie lęku, które
towarzyszyło Wartoszowi przy pierwszym ujrzeniu owej istoty
przerodziło się teraz w zauroczenie, a i ona od razu zakochała
się w przystojnym rybaku. Od tego czasu kochankowie co noc
spotykali się nad brzegiem jeziora, a miłując się wielce,
obiecali nigdy się nie rozstać. Na nieszczęście kochanków pewnej
nocy ktoś przyuważył Wartosza wymykającego się ukradkiem z
chałupy i podążającego w stronę jeziora. Początkowo ludzi nie
przejmowały nocne wędrówki rybaka, jednak kiedy ujrzano kochankę
Wartosza posądzono go o związek z nieczystymi mocami i
postanowiono skazać na śmierć. Nieszczęsny rybak przetrzymywany
był w pobliskich lochach, gdzie co noc przez kraty rozmawiał z
kochanką. Na nic zdały się jej błagania, aby wyrzekł się przed
ludźmi miłości do niej i ocalił tym samym własne życie. Wartosz
wolał zginąć niż wyrzec się najdroższej mu Pani i złamać złożoną
wcześniej obietnicę. W kilka dni później ludzie wywieźli
Wartosza daleko na południe, aby tam dokonać egzekucji, obawiali
się bowiem gniewu Debry.
Po jego śmierci, martwe ciało rozpłynęło się na niezliczone ilości
wody, które natchnione miłością podążyły przez nieznane tereny
do miejsca poznania kochanków. Nieszczęśliwa Debra nie dożyła
jednak tej chwili i na niedługo przed dotarciem wód umarła z
tęsknoty. Przed śmiercią Pani Ptactwa nakazała swoim sługom, aby
co roku w porze wiosennej nawiedzały te tereny oddając w ten
sposób hołd nieszczęśliwym nieszczęśliwej parze kochanków. Wody
z ciała Wartosza utworzyły rzekę nazwaną od jego imienia Wartą.
Warta, wpadając do Odry, wraz z jeziorem Debra utworzyły
rozległe mokradła, będące znakomitym schronieniem dla
przybywających co roku ptaków. I tak oto dopełniło się dzieło
miłości, tworząc dom dla wszelkiego ptactwa, nazywanego od owych
wydarzeń dziećmi Debry i Wartosza.
Wyróżnienie - Opowieść Wartownika Rzeki Bogusława Mróz
Dawnymi czasy wszystko było msze. Puszcze rozciągały się hen, aż
po horyzont. Rzeka była bardziej dzika i nieubłagana, a wczas
roztopów wody jej szeroko rozlane. Na moczarach i bagniskach
roiło się od wszelakich stworów, a i ludziska większy respekt
mieli przed nami. Światem króluje zmiana, aliści nie wszystko
nowe nastaje. Woda do dziś dnia jest tako samo mokra- to mówię
ja- Wodnik znad Warty.
Miałem wtedy swoje imię- Wartownik, a moc moja magiczna nie
dorównywała dzisiejszej. Mój pałac znajdował się na dnie,
głęboko ukryty. Zbudowany był ze złotych ziaren piasku i muszli,
a okrywał go podwodny las alg różnorakich. Podpływałem
częstokroć do brzegu wieczorami, a nieraz to i pod chałupy
zachodziłem i w okna zaglądałem.
Razu pewnego, kiedym to był blisko brzegu zobaczyłem młodą
dziewoję. Siedziała ona na wierzbie, na wpół zwalonej, całkiem
ukryta przed ludzkim okiem i cicho szlochała. Poznałem ją od
razu. Wołali ją Bianka. Smukła była niczym osika. Złote były jej
kosy spływające na plecy, modre oczęta. W czas świąt przynosiła
na brzeg czarną kurę na ofiarę o niezwykłej smakowitości.
Częstokroć widywałem j ą spoglądającą na wodę i wyśpiewującą
przecudne, słodkie melodie na flecie. Baczyłem ino, coby jaki
Szpetny Topich, Chobołd, Bagiennik, Topielec, czy też Ognik nie
zwabił jej gdzie w wodne czeluście, bo miejsce to było odludne i
całkiem przed ludzkim okiem zakryte. Pełno tego tałatajstwa
kręciło się po okolicy, gdy zmierzchało i czekało ino na
zabłąkane dusze. Najgorsze to były Rusałki. Niby to urodziwe, a
delikatne, a okrutne i mściwe straszecznie. Zawzięte niezwykle
były na młodzianów. Kiedy się na takiego uwzięły, szybki był
jego kres. Zwabiały go cudnym śpiewem i powabem wprost w wodne
odmęty, albo też tańczyły z nim swoje tany, aż ducha wyzionął.
Panny te niecne przywoływały jednakowoż i dziewki, które to
jeszcze nikomu serca nie oddały i wraz jedną z nich się stawała.
Dla śmiechu wianek takiej nieszczęsnej pod jej chałupę
podrzucały...
Na szczęście mojej Biance takowa przygoda nie groziła, bo
upatrzyło sobie jej serce Miłosza- młodziana rosłego, niczym
dąb, o kruczoczarnych włosach. Był to jednakowoż powód
nieszczęścia dziewczyny, bo na nią okiem ni raz nie rzucił. Stał
właśnie niedaleczko i całował roześmianą, a piersiastą Hildę.
Dawno już na niebie zabłysły gwiazdy, gdy dziewczę wróciło do dom.
Po łozach błąkał się siny Szpetny Topich, alem go przegnał,
niech zna, kto tu ma swe panowanie!
Kiedym wracał do swego pałacu, z daleka, z Wyspy Dziwów, którą
zamieszkiwały Rusałki, dobiegł mnie perlisty ich śmiech. Unosiła
się nad nią złota łuna- znak, iż znalazły sobie jakowąś zabawkę.
W powietrzu drgały dźwięki muzyki. Rozchyliłem sitowie i cóżem
to zobaczył? Na małej błotnistej wysepce korowód zwiewnych
postaci, a pośrodku Miłosz, patrzący oszalałym wzrokiem. Ha!-
moje zaklęcia na coś się przydały! Następnego wieczoru nad wodą
unosiła się melodia tak rzewna, a łzawa, aż serce się ściskało.
Bianka siedziała na kłodzie, a ślozy lały jej się z ócz
strumieniami. Kiedy mnie ujrzała zamilkła. Inna dziewoja toby na
mój widok wrzasnęła, kuper wzięła w troki, a uciekła szybko, że
hej, ale ona tylko wlepiła we mnie swe oczęta i czekała. A było
na co patrzeć. Postury jestem krępej, a nie większej niż bober,
nogi mam koślawe, przyodziewek skąpy ze skóry węży wodnych, czym
wielce to Rusałki gorszyłem, w łapach błony niczym u żaby, całe
cielsko zielone, wyłupiaste złote ślepiska, nozdrza zadarte i
wystające. Na dobitek moja gęba cała w bruzdach, a na głowie
zielone włosięta niby zielsko algijakoweś. Przeraziłem się nie
na żarty, iż dziewka pewnikiem zaraz mi zemdleje, toteż
rozdziawiłem gębę jako ludziska na powitanie czynią i pokazałem
swoje ostre zębiska z krasnymi końcami. Zarazem ją zamknął, bo
dziewka oczy wybałuszyła i zbielała niczym jej giezło.
- Przyszedłem ci pomóc- ozwałem się w te słowa- Zali wiesz kimże
jestem? Kiwnęła głową.
- Tyżeś Wartownik naszej Rzeki.. .-odpowiada ona - Nie masz dla
mnie znikąd nadziei, ino rzucić się w głębinę!- odrzekła i już
skoczyć się w nią gotowała.
Chwyciłem prędko za jej szatę.
- Czekaj, czekaj! Woda tu płytka, do pasa ino by ci sięgła, łacno
byś się nie utopiła, oj nie!- zakrzyknąłem- Chyba, że Szpetnego
Topicha byś za sobąobaczyła...
Uspokoiła się nieco i rozejrzała lękliwie wokół.
- Wiem, że po Miłoszu tak rozpaczasz. Żyw on, ale w niewoli u
Rusałek siedzi, do jutra pewnikiem martwy będzie. Tu dziewka
szlochać zaczęła, a spazmować. -Cichaj, cichaj!- przecież
mówiłem, że żyw!
- Sama musisz go zratować. Wdziej tą szatę, w której jako Rusałka
będziesz wyglądać i wsiadaj na mnie.
Dziewczyna zrobiła, comjej rozkazał i popłynęliśmy ku Wyspie
Dziwów. Przykazałem jej baczyć na suknię, coby ni rąbek jej
własnego przyodziewku, nie wychynął, przyłączyć się do korowodu,
a czekać cierpliwie do świtu, kiedy moc szkaractw maleje.
Początkiem wszystko szło jak z płatka. Dziewka włączyła się do
Rusałek niezauważona, pomogła wyciągnąć kulę, utkaną przez
Topika z pajęczyny, w której tkwił młodzieniec, z głębin.
Biedaczyna ledwo dychał. I na tym dobre się skończyło...
Kiedy go tylko takim zobaczyła, zerwała wraz swą okrywę, tulić a
krzyczeć zaczęła. Tymczasem Rusałki w krąg się ustawiły, a każda
w nich dzierżyła błękitne ostrze. Nie było z nimi żartów! Zaraz
do nich doskoczyłem, do środka kręgu się przedostałem.
- Zatkajcie uszy! -krzyknąłem- ale już było za późno. Młodzian z
dziewką stali jako zauroczeni. Rusałki patrzyły na mnie
złośliwie i śpiewały zbliżając się coraz bliżej i bliżej.
Zapomniały jednak biedactwa, że i jam magiczna istota. Wraz
wyszeptałem zaklęcie i oto zamiast ludzi w trawie siedziały dwie
żaby, które okazały więcej pomyślunku niż ich poprzednie
wcielenia, wskoczyły do wody i odpłynęły. Roześmiałem się na
całe gardło widząc miny niecnych straszydeł, pokazałem na
pożegnanie swój długi jęzor i czmychnąłem do wody.
A cóż się działo z Bianką i Miłoszem? Uciekali i uciekali, aż
wreszcie znaleźli się całkiem daleko, nad malowniczym jeziorem.
Zaczęło świtać. Miłosz spojrzał swoimi żabimi, oczami w oczy
swej żabiej wybranki i wyskrzeczał: „Blanko! Miłuje cię nad
życie!" Czar przestał działać i odzyskali swoje kształty.
Postanowili osiąść w tym miejscu. Założyli sioło o nazwie Żabice
a pobliskie jezioro ozwali Żabiniec.
Wyróżnienie - Legenda z mokradeł Dorota Grobelna
Działo się to dawno, dawno temu na mokradłach i rozlewiskach
Warty, tuż u jej ujścia do Odry. Tam, wśród licznych hord
wodnego ptactwa królowały błotne potwory: przyjazne ptakom
Rzepichory, Źabirosla, Ponikła, Cibory i Palkonie, oraz
straszliwe i niebezpieczne Zamętnice i Rzęsiory.
Długotrwałe opady wyswobadzały ruchliwe Zamętnice, zamieszkujące
wśród nadbrzeżnych, poplątanych korzeni i kłączy: wierzb,
trzcin, oczeretów i kapelanów. Po wydostaniu się z ciemnych
czeluści, od razu dawały upust swoim żądzom. Śrubowatym,
oślizgłym cielskiem zaopatrzonym w elastyczne, wirujące ramiona,
wyruszały na powierzchnię wezbranej wody i tworzyły potężne
wiry, o niesamowitej wręcz sile. Woda kotłowała się, mąciła, a
fale i podwodne tornada, wyrywały i wywracały wszystko, co
spotkały na drodze, wykręcały drzewa z korzeniami, łamały
potężne konary, zatapiały wszelkie żywe istoty.
Pojawienie się Zamętnic było sygnałem jeszcze większego
zagrożenia. Ich wiry uwalniały z podwodnych tuneli odrażające i
niezniszczalne, jak dotąd Rzęślory, które całymi stadami
wyruszały wtedy na łowy, pożerając martwe i żywe ptaki spotkane
w rzece i na rozlewiskach. Zaopatrzone w hakowate szpony,
których było po sto w każdym z pięciu przęseł długiego ciała,
wyłapywały wszystko i kierowały do oszczepowatego pyska,
uzbrojonego w długie kły.
Podwojony atak Zamętnic i Rzęślorów, zawsze niósł wiele ofiar
zarówno wśród zwierząt jak i sporadycznych rybaków. Żaden ze
śmiałków nie powrócił jak dotąd żywy z tej niebezpiecznej
wyprawy.
Naturalnych wrogów miały tylko Zamętnice. Do walki z nimi wkrótce
po ich pojawieniu wyruszała zwarta grupa przyjaznych ptakom
bagiennych potworów z trzymetrowymi Ciborami na czele. Głowy ich
przypominały wieloramienne gwiazdy i były zaopatrzone w mocne
przyssawki. Przy pomocy wielkookich Żabirośli oraz sztywnych,
silnych Pałkoni, po długiej i morderczej z nimi walce wyłapywały
Zamętnice, by z powrotem je uwięzić w bagiennych czeluściach,
oplatając ich cielska podwodnymi kłączami kapelanów. Dopiero
wówczas spiętrzone wody zaczynały stopniowo opadać, a grzmiąca,
wirująca i rycząca kipiel, powoli wytracała swoją niszczycielską
siłę.
Niestety... Nikt nie potrafił zapanować nad Rzęślorami. Ich
żerowanie trwało dopóty, dopóki na mokradłach nie ostał się
choćby jeden żywy lub martwy ptak, którego potrafiły wywęszyć.
Dopiero wtedy opadały na dno rzeki i ponownie wracały do swych
poddennych tuneli zaślepiając je pniami zatopionych drzew. Tam
hibernowały i rozmnażały się, by przy kolejnej okazji powrócić w
zwielokrotnionej liczbie na powierzchnię.
Przyjazne ptakom potwory: Rzepichy i Ponikła starały się jak
mogły, by ratować resztki ocalałych przez żywioł gniazd.
Maskowały je, przykrywając szczelnie długimi, przypominającymi
sieci gęstymi włosami i ostrymi igłami. Na próżno... Nie miały
żadnych szans w walce z Rzęślorami. Tak mijały kolejne lata, a
wraz z nimi podczas wylewów ginęło coraz więcej ptaków.
Jednakże pewnej jesieni... Nad mokradłami pojawiło się stado
wygłodniałych i wycieńczonych podróżą gęsi zbożowych. Były na
skraju wyczerpania, bo nigdzie nie mogły znaleźć pokarmu.
Pomogła im para łabędzi wskazując im miejsca obfitujące w
pokarm. Wdzięczne gęsi w zamian zdradziły im sposób na
unicestwienie Rzęślorów. Cóż jednak z tego, skoro nieme łabędzie
same nie potrafiły go wykorzystać w walce z Rzęślorami, ani też
nie umiały przekazać go innym.
Wkrótce nadeszła wiosna. Na niewielkiej tratwie przypłynął w te
strony młody chłopiec - Lubuszek. Podczas ostatniej powodzi
stracił cały swój dobytek i kiedy wody już trochę opadły,
wyruszył na poszukiwanie bezpiecznego miejsca, na założenie
nowej osady.
Prąd rzeki skierował jego tratwę w kierunku wielkiego łabędziego
gniazda, uwitego z trzciny blisko brzegu. Nagle jego oczom
ukazał się przerażający widok! Zobaczył jak zbliża się do niego
ogromny Rzęślor. W gnieździe znajdowało się siedem ślicznych,
niedawno wyklutych łabędziątek. Pilnowały ich Rzepichory i
Pałkonie wraz z Ponikłami. Rzepichory jak umiały starały się
swoimi długimi włosami zamaskować maleństwa, a Pałkonie
przygotowały do ataku ogromne pałki, lecz ich szansę malały z
każdą sekundą.
Nie namyślając się młodzieniec, w obronie łabędziątek chwycił z
całej siły znajdujące się w pobliżu wyrośnięte Ponikło i nakrył
nim gniazdo. Silny uścisk spowodował, że Ponikło po prostu
znikło, ale razem z nim niewidzialne stało się całe łabędzie
gniazdo. Wściekły Rzęślor, który stracił z pola widzenia
posiłek, skierował atak na Lubuszka. Jego oszczepowaty pysk już
zaczął chwytać tratwę, a hakowate szpony zbliżały się
nieuchronnie do ramion chłopca. Już miały go zahaczyć, gdy nagle
nad tratwą z charakterystycznym świstem skrzydeł, pojawiła się
para niemych łabędzi. Łabędzica w dziobie trzymała kwiat lilii
wodnych - kapelanów, a samiec pęk trawy kostrzewy. Chłopiec
chwycił kwiat i wrzucił go w sam środek pyska Rzęślora, a potem
z całych sił cisnął pęk kostrzewy w ogon potwora.
Wówczas stała się rzecz niebywała. Nad powierzchnią wody pojawiła
się ogromna, oślepiająca, ognista kula światła, a groźny potwór
zaczął się kurczyć, drżeć, aż na koniec zamienił się w zwykłą
bagienną roślinę. Tak skończył żywot potwór Rzęślor, a wraz z
nim wszystkie inne moczarowe straszydła utraciły swe rozmiary i
siłę. Zastosowane w odpowiedni sposób dary od wdzięcznych
łabędzi spowodowały, że dzięki Lubuszowi wszystkie błotne
potwory złe i dobre zostały zamienione w bagienne rośliny, które
można i dziś spotkać wśród setek innych gatunków na mokradłach,
w miejscu gdzie obecnie znajduje się Park Narodowy „Ujście
Warty”.
A co się stało z młodzieńcem? - spytacie.
Para wdzięcznych za uratowanie dzieci łabędzi, wskazała mu
bezpieczne miejsce, gdzie założył pierwszą ludzką osadę. Było to
dokładnie tam gdzie znajduje się Chyrzyno-miejscowość, która
nazwę swą zawdzięcza właśnie temu, że tak chyżo, chłopiec
pośpieszył na ratunek łabędziądkom. Lubusz stał się protoplastą
rodu Lubuszan, zamieszkujących Lubuską Ziemię. Od trawy zwanej
kostrzewą powstała nazwa obecnego miasta Kostrzyn, a legendarna,
ognista, przypominająca Słońce kula, została uwieczniona w
miejscowości - Słońsk. Skrzydlaci przyjaciele ówczesnych łabędzi
niemych wraz z pięknymi gęśmi zbożowymi znajdują tu i dziś
wspaniałe warunki na lęgi i ostoje. Gęś zbożowa ma ponadto
zaszczytne miejsce w logo parku.
A czy dziś na nadwarciańskich mokradłach można jeszcze spotkać
bagienne potwory?
W latach powodzi niejeden człowiek widział szalejące na Warcie i
Odrze Zamętnice. Nieraz nawet w bezdeszczowe dni udaje im się
wydostać z korzeni przybrzeżnych drzew i obrócić niejedną łódkę
lub kajak. Uważajcie na nie podczas wypraw po parku! I
pamiętajcie! Dobrze mieć w razie niebezpieczeństwa pod ręką
kwiat lilii wodnej i ziele kostrzewy.
Koniecznie odnaleźć również musicie na trasie wycieczek po parku
legendarne potwory z mokradeł: zamętnicę błotną, rzęśl
długoszyjkową, ponikło igłowate, ciborę brunatną, żabiściek
pływający, rzepichę ziemnowodną, pałkę szerokolistną i
oczywiście tysiące skrzydlatych przyjaciół niemych łabędzi z
gęsią zbożową na czele.
Powodzenia!
dat.: 07.02.2006 | źródło: PN Ujście Warty | |